Lokalne

Wojenne Świnoujście oczami młodej Polki- cz. III

Opublikowano

w dniu

Pani Krystyna Wiszniewska spędziła ponad rok w Świnoujściu i jego okolicach. Nie były to jednak wczasy. Pomiędzy 9. lipca 1940 roku, a 8. października 1941 roku przebywała na terenie III Rzeszy jako pracownik przymusowy…

W dzisiejszym odcinku Świnoujskich Historii zajmiemy się już trzecią i ostatnią częścią unikalnych wspomnień Kiki- młodej dziewczyny, którą zawirowania historii rzuciły tak daleko od domu, bo aż do Świnoujścia.

Arbeitsamt

Po wydaleniu z pracy w świnoujskim hotelu „St. Hubertus”, Krysia ruszyła – z opinią od Pani Schrödter, która na całe szczęście nie wspominała ani słowem o nierozsądnym wyskoku z gazem – do Urzędu Zatrudnienia w poszukiwaniu nowej posady. Kika wspomina: „Spakowałam swoje rzeczy. Miałam dużą walizkę, pełną przede wszystkim książek. Poszłam do Arbeitsantu. Stałam w pokoju, bezradna. Wówczas z pomieszczenia obok wyszedł Niemiec w brązowym partyjnym mundurze. Zawołał mnie do swego gabinetu. Usiadł przy biurku, a ja na krześle dla klientów. Powiedział do mnie:

– “Mädchen, warum hast du das gemacht? Du bist doch so jung, und das Leben ist doch so schön. Sag mal, was willst du? Willst du nach Hause fahren?”. (Dziewczyno, dlaczego to zrobiłaś? Przecież jesteś taka młoda, a życie jest takie piękne. Powiedz mi, co będziesz będziesz zrobić? Chcesz wrócić do domu?)

Odpowiedziałam:

– “Nein”. (Nie)

Na to on ze zdziwieniem:

– “Nein? Warum denn nicht?”. (Nie? Dlaczego nie?)

Odrzekłam:

– “Ich habe Stifmutter”. (Mam macochę.)

On:

– “Ach so. Also was willst du endlich?”. (Aha. Więc co w końcu chcesz robić?)

– “Ich will eine leichte Arbeit” – Odparłam. (Chcę lekką pracę.)

I wtedy mój protektor skinął ręką i wtedy panienka przyniosła mu cały stos ofert pracy. Zaczął wybierać dla mnie odpowiednie miejsce. I wybrał pralnię w Misdroy (Międzyzdroje). Powiedziałam, że mam za chude rączki do pralki i już u pani Schrödter była to za ciężka praca dla mnie. Wybrał drugą teczkę: “Jest taka miła pani. Jej mąż jest na froncie. Ma pięcioro malutkich dzieci”. Ja na to: “Lubię dzieci. Ale pięcioro? o nie, to za dużo”. Cóż za sytuacja. Ja – która dopiero co wstałam z grobu, dyktuję warunki urzędnikowi niemieckiemu. I w końcu znalazł on dla mnie ofertę: praca w wytwórni koszy w Heringsdorfie. I tak zaczęły się moje cztery najszczęśliwsze miesiące w życiu”. Pani Krystyna w swoich listach opisuje jej pracę „w prywatnej wytwórni koszy, czyli Korbfabrik pana Hardera”.

Nowa praca

Kika tak wspomina nową, już trzecią pracę na terenie III Rzeszy: „Wykonywałyśmy przegródki (Fäche) do koszy. Ja robiłam w ciągu dnia 83 przegródki, a one po 180-190 dziennie (…) Polki, które przyjechały ze mną pociągiem w lipcu miały pleść kosze. Niemki, które mieszkały w Heringsdorfie również plotły kosze (…) Ścigały się nie tylko ze mną, ale również rywalizowały między sobą (…) Ja ścigałam się przy tej robocie z dwiema Niemkami – matką i córką, które przyjeżdżały na rowerach. Nie pamiętam ich imion”. Natomiast w wolnym czasie: „Kiedy miałyśmy wolny czas, chodziłyśmy również na spacery po mieście Heringsdorf. Pamiętam zwłaszcza spacery po molo i Strandpromenade (…) W pobliżu fabryki był las, chodziłyśmy tam na rydze. Gotowała dla nas pani Harder. Śniadania i kolacje przyrządzałyśmy sobie same. A raz znalazłam tyle rydzów, że aż nie mogłam ich unieść w spódnicy. Dałam te grzyby dziewczętom, a one usmażyły je na patelni. Do tej pory wspominam to przepyszne danie. Sprawiło mi autentyczną radość, że mogłam tymi zebranymi samodzielnie rydzami obdzielić wszystkie 30 koleżanek. Starczyło dla każdej po 3 małe albo 2 duże rydze. Nigdy wcześniej takiej ilości rydzy nie spotkałam. Ten zbiór był dla mnie znamiennym wydarzeniem, bowiem stałam się pożytecznym członkiem jakiejś wspólnoty. Wychowywana jako jedynaczka i chucherko aż do tego czasu byłam głupiutka egoistką zachowującą się samolubnie nie z powodu złego charakteru, ale z powodu kompletnej nieznajomości skomplikowanych mechanizmów społecznych i powiązań międzyludzkich”.

Wojna trwa!

Nie ustawała również tradycja śpiewania podczas pracy jednak Kika nie zapomniała, że dookoła toczy się okrutna wojna: „Tak, więc śpiewałyśmy:

Jak to na wojence ładnie,

kiedy ułan z konia spadnie,

koledzy go nie ratują

Jeszcze końmi go tratują.”

Niemki wyczuły, że my podchodzimy do kwestii wojny mniej poważnie i zaśpiewały w podobnym klimacie:

Wenn die Soldaten, durch die Stadt marschieren,

öffnen die Mädchen, die Fenster und die Türen.

Warum? Darum. Warum? Darum. Warum? Darum.

Sind die Soldaten wieder in der Heimat,

Sind ihre Mädchen schon lange verheiretet.

Warum? Darum. Warum? Darum. Warum? Darum.

Pamiętam alarmy w Świnoujściu. Było ich kilkanaście, słyszałam wycie syren, buczenie lecących samolotów, odgłosy strzałów. Siedziałyśmy w piwnicy po kilka godzin, w czasie, których cerowałam ciągle te same ciemnobrązowe pończochy, pogryzione przez mole. Świnoujście zniszczono jednak dopiero w 1945 r. w czasie nalotu dywanowego. Zniszczona została wówczas część położona nad morzem – ocalała ta nad zatoką wraz z rynkiem.”

Powrót do domu…

Wszystko ma swój początek i koniec:Niestety te szczęśliwe czasy wkrótce się skończyły. W pewnym momencie zdecydowano o zamknięciu fabryki koszy. Polki zawieziono do Arbeitsamtu. Odprułam sobie wówczas “P”, zrobiłam sobie makijaż w toalecie i weszłam do gabinetu mojego protektora. Rozpłakałam się, gdy go zobaczyłam. Zapytałam: “Gedenken Się noch meiner”. Uśmiechnął się i powiedział: “No i co? Likwidują fabrykę?”. Odparłam, że teraz to już chcę wracać do domu, bo mój ojciec dostał w Łodzi pracę (…) No więc wróciłam do Łodzi, pardon, do Litzmannstadtu. W mieście, jakby trochę się zmieniło, władza Rzeszy Hitlerowskiej utrwaliła się. W moim dawnym domu rodzinnym, czyli u ciotki Kazi Millauerowej zmieniło się na gorsze i na smutne, bo Stefek był w obozie koncentracyjnym. Ciocia robiła paczki, wysyłała, a Basia chodziła do niemieckiej szkoły kurs rzeźbienia i ma narzeczonego – Niemca Harrego Wermińskiego (…) W moim domu nowo założonym, w którym żyli ojciec, macocha i jej syn, zmieniło się o tyle, że ojciec miał nareszcie pracę. Był wilczarzem, czyli szarpaczem w firmie Hirschberg i Wilczyński, po wojnie “Marko”. Mieszkaliśmy nadal w tym jednym pokoiku, ojciec zaprowadził mnie do majstra w swojej fabryce i dostałam zatrudnienie: mam zostać snowaczką”. Kika jednak nie została w domu na długo: „spałam u cioci Kazi. Pewnego dnia przybiegł mój “przyszywany brat” Tadziu i oznajmił, że mam mieszkanie, na Składowej 19 (tzn. tam, gdzie mieszkali ojciec i moja macocha Marta), po pewnej staruszce, która właśnie zmarła. Biegnę tam jak na skrzydłach, a tam już mój ojciec z kolegami remontuje dla mnie mieszkanie: samodzielny, umeblowany pokój; kran znajduje się na korytarzu a ubikacja w podwórzu. W mieszkaniu tym nie ma światła elektrycznego, więc udaję się do miasta w poszukiwaniu karbidu”. Po powrocie Krysia również nie mogła odnaleźć się w nowej sytuacji, ale niespotykany wręcz zbieg okoliczności rozwiązuje problem: „Praca snowaczki nie zaspokaja moich ambicji! Przecież znam niemiecki, umiem pisać na maszynie. Marzy mi się, więc posada biuralistki. Nawet te sczanieczanki, które w szkole uczyły się niemieckiego, nie znają tego języka tak dobrze jak ja, po 16 miesiącach pobytu na robotach przymusowych (…) Wiercę ojcu dziurę w brzuchu, bo wydostał się już z depresji, by załatwił mi pracę w jakimś biurze. Co nie jest sprawą łatwą, bo we wszystkich biurach pracują same Niemki. Ojciec ulega moim sugestiom, idzie po rozum do głowy, a później do kolegów z dawnego klubu szachowego (ojciec bowiem przed wojną uczestniczył w turniejach szachowych; należał do klubu szachistów). Okazuje się, że świat jest mały – kolega ojca z klubu – niejaki pan Menge oznajmia, że w Arbeitsamcie pracuje na eksponowanym stanowisku dawna pracownica Urzędu Pocztowo-Telegraficznego, gdzie przed wojną zatrudnieni byli oboje moi rodzice. Pan Menge daje mi pisany gotykiem list do tej Pani Frost, z prośbą, aby załatwiła pracę biuralistki dla dawnego kolegi z tego samego Urzędu. Pan Menge zna nawet adres domowy Pani Frost. Mimo, że jest już dość późno (zbliża się godzina policyjna) postanawiam jeszcze tego samego dnia tam pójść i spróbować szczęścia. Trafiam bezbłędnie. Dzwonię. Otwiera mi dość przysadzista, niezbyt ładna Niemka i z miejsca robi mi awanturę:

Sind Sie Polin (Czy jesteś Polką)? Jak śmiesz przychodzić do domu niemieckiego urzędnika z prośbą o interwencję. Wy Polacy jesteście bezczelni. Uważaj, żebym Cię nie spuściła ze schodów” – podnosi głos – “Przecież zaraz godzina policyjna!!!”

Bierze jednak do ręki list i czyta:

Menge? Jaki Menge? Nie pamiętam żaden Menge!” I nagle widzę jakiś błysk w jej oku. “Jak ty się nazywasz? Jak się nazywa twój ojciec?” – i znów krzyczy – “Jak się nazywa twoja matka?!”

Ja wystraszona tym wszystkim mówię: “Moja matka już nie żyje. Miała na imię Wanda, pracowała w telegrafie na aparatach <Jouse’a>”.

I nagle staje się jakiś cud. Moja “Niemra” ma łzy w oczach i szepcze, ale wyraźnie: “Also du bist Kristinche (Więc to Ty jesteś Krystyna)? Du lieben Gott, ist denn so was möglich? Komm doch herein, Mädchen” (Mój Boże, jak to możliwe? Wejdź do środka, dziewczynko).

Zdezorientowana wchodzę do pokoju i siadam na brzeżku kanapy. I wtedy z ust pani Frost płynie opowieść: Otóż pracowała ona razem z moją matką w sali, gdzie zainstalowane były aparaty Jouse’a. Panie siedziały na wysokich stołkach, jakby barowych. Przed nimi długie stoły, na nich aparaty, z których zwisają długie taśmy z hieroglificznymi napisami z kropek i kresek. Wszystko razem puka i stuka. I po tej sali gania mały dzieciak, 3-letnia Krysia, której mama nie miała znowu z kim zostawić, bo kolejna służąca się urwała (wyszła za mąż, okradła nas i uciekła, lub inna, którą mama za jakieś poważne przewinienie wyrzuciła). A przedszkoli wszak wówczas nie było (…) Mama zabierała mnie w takich sytuacjach do pracy, gdzie bardzo mi się podobało. Biegałam pędem po całej sali, zrywałam pęta taśm, z których robiłam różne gwiazdki i cudaczki, a panie ściskały mnie i całowały. Byłam podobno niesfornym, ale uroczym dzieciakiem i podbiłam serca wszystkich pań. Ale sytuację odkrył dyrektor – pan Taft i oznajmił, że nie zgadza się na obecność takiego urwisa w miejscu, gdzie powinny panować cisza, rygor i dyscyplina. Że rozpraszam wszystkie panie i dezorganizuję pracę. Wiem, że pokazałam mu wtedy język, odwróciłam się i wypięłam pupę, co go do reszty rozgniewało. “Żebym tego dzieciaka widział tu ostatni raz” – jeszcze raz powtórzył (…) I wtedy panie utworzyły sztafetę koleżeńską. Mama grzecznie siedziała na swoim stołeczku i “pik-pik-pik” pokornie stukała tymi dziwnymi dźwigienkami. A jej koleżanki na zmianę urządzały ze mną wyścigi po klatkach schodowych, korytarzach i ubikacjach. Żadna mnie nie mogła prześcignąć. Byłam żywa jak skra. Zauroczyłam wówczas szczególnie Panią Frost – bezdzietną, młodą mężatkę. Był rok 1922. Spodobał jej się właśnie taki typ dziecka – niezbyt ładna, ale pełna uroku, żywa, mądra, rezolutna dziewczynka. Zatem poszła z mężem do sierocińca i wybrała sobie do adopcji dziewczynkę najbardziej przypominającą małą Krystynkę – czyli mnie. Dziewczynka miała jakieś inne imię, ale Pani Frost dała jej imię Christina – Tina. Słuchając tej opowieści oczywiście rozbeczałam się. Nie wyobrażałam sobie innej reakcji. I wtedy Pani Frost (czy to ta sama “Niemra?”) o niebieskich dobrych oczach i rozjaśnionej twarzy, podchodzi do mnie, gładzi mnie po włosach i mówi: “Weinen Się nicht, Madel. Ich werde Ihnen schon helfen” (Nie płacz dziewczyno. Pomogę Ci). I tak zostałam biuralistką”.

Coś się kończy…­

I tak kończy się opowieść o moich przygodach w czasie okupacji”. Wojna dobiegała już końca- końcu nastać miały lepsze czasy: “Potem było już całkiem zwyczajnie: wyzwolenie Łodzi (19 I 1945 rok) przez Armię Radziecką, wspomaganą przez “polskojęzyczną” armię Berlinga (…) W marcu 1945 roku rozpoczęłam studia na III roku wydziału Prawa UŁ, ukończyłam też studium dziennikarskie, cały czas pracując i zarabiając na siebie (jako korektorka w drukarni – praca nocna). Moja macocha uważała bowiem, że “26-letnia dziwka” powinna na siebie zarabiać. Ale przestałam się nad sobą użalać, bo wówczas wszyscy pracowali jak szaleni. A przede mną otwierały się perspektywy życia i pracy na poziomie, we własnym wybranym zawodzie. W 1947 roku rozpoczęłam aplikację sądową, a w październiku 1950 roku zdałam egzamin sędziowski. Tylko przez 3 miesiące byłam asesorem, z dniem 1 stycznia 1950 roku dostałam nominację na sędziego powiatowego, a wkrótce, w 1951 czy w 1952 roku – na sędziego wojewódzkiego – jako 33-letnia młoda kobieta. I tak nadrobiłam czas stracony przez straszną II wojnę światową. Ze względów zdrowotnych, w 1972 roku przeszłam jednak na rentę inwalidzką – początkowo II grupy, a od 1983 roku zostałam inwalidką I grupy; prócz tego pracowałam w tym czasie (tzn. od 1972 do 1983 roku) na umowie-zleceniu w Wydawnictwie Łódzkim, jako maszynistka. Pani Krystyna w swoich listach z 2000 roku pisze: Obecnie jako przeszło 80-letnia osoba czuję się zupełnie dobrze, jestem sprawna intelektualnie. Za to gorzej z chodzeniem; miałam złamaną szyjkę kości udowej, w zasadzie nie wychodzę z domu, chyba doraźnie, zawsze jakimś wehikułem”. 

Niestety Pani Krystyny Wiszniewskiej nie ma już wśród nas… Odeszła z tego świata.

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Najczęściej czytane

Exit mobile version